Nuda nie jest zła. O zdrowym zaniedbywaniu dzieci.

A może zamiast zapisywać dziecko na dodatkowy angielski lepiej dać mu się ponudzić w domu?

W podkaście z Przemysławem Mamczakiem wspominałem o ciekawym dokumencie, pt. „Zdolne dziecko. Pierwsza pomoc” wydanym przez Krajowy Fundusz na rzecz Dzieci. Jego autorami są Maria Mach i Marcin Braun. Tekst w całości znajdziecie tutaj, a ja – dla leniwych – publikuję tutaj za zgodą autorów jeden z rozdziałów.

Zdrowo zaniedbaj swoje dziecko – jak nie przesadzić ze stymulacją, czyli o straconym dzieciństwie

„Dzieci i ryby głosu nie mają” – to popularne jeszcze do niedawna powiedzenie słyszymy dziś coraz rzadziej, i nie bez przyczyny. Miejsce dziecka w rodzinie i w ca­łym świecie dorosłych w ostatnich pięćdziesięciu latach wyraźnie się zmieniło. Kiedyś czas dorastania i dojrzewa­nia stanowił swego rodzaju poczekalnię, w której młodzi ludzie uczyli się dorosłych ról życiowych, mając świado­mość, że prawdziwy świat jest dla nich jeszcze zamknięty, a dokonywane wybory i popełniane błędy są w pewnym sensie rodzajem próby. Dziś od najwcześniejszych chwil życia wszystko, co dotyczy dziecka, traktowane jest przez dorosłych ze śmiertelną powagą. Wiele czynników ma na to wpływ, począwszy od liczby dzieci w rodzinie, aż po coraz szybsze tempo zmian tech­nologicznych, sprawiające, że prawdziwym specjalistą od multimedialnych i elektronicznych nowinek jest w domu zwykle najmłodszy. Rzecz jasna wciąż jeszcze wiele dzieci otrzymuje od dorosłych znacznie mniej wsparcia i troski, niż tego potrzebuje, jednak główna tendencja jest wy­raźna – dziecko pozostaje w centrum uwagi. Co to ozna­cza? Nie tylko więcej dbałości o zdrowie, bezpieczeństwo i edukację, ale także przykładanie przesadnie dużej wagi do potrzeb i opinii najmłodszych. Szczególnie kiedy do­tyczą największej troski dorosłych – przyszłości.

Nasza najlepsza inwestycja

Doskonale wiemy już, że kluczem do powodzenia w do­rosłości jest edukacja. I że aby właściwie przygotować dzieci do zmagań z ciągle zmieniającą się rzeczywistoś­cią, musimy im zapewnić możliwie wszechstronne wy­kształcenie. Innymi słowy – stworzyć warunki do rozwoju. Czasem napędza nas do działania ambicja, chęć zapewnienia dziecku wszystkiego, czego sami nie mo­gliśmy zdobyć, a czasem bezradność, bo przecież nie bardzo potrafimy sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał świat, w którym przyjdzie żyć naszym dzieciom.Uczymy więc dzieci trochę „na wyrost” i często ogrom­nym kosztem. A one wiedzą – nawet jeśli nikt nie mówi im tego wprost – jak bardzo ważna w oczach rodziców jest ich przyszłość i że w zasadzie cała nauka i dorastanie są czymś w rodzaju potężnej rodzinnej inwestycji. Ciężar tej wiedzy bywa dla młodych ludzi trudny do udźwignięcia.

Nie mam czasu na myślenie

Odpowiedzią na ogromne ambicje i plany rodziców związane z edukacją jest bardzo bogaty rynek zajęć pozaszkolnych dla dzieci i młodzieży. Jest w czym wy­bierać, zwłaszcza w większych miastach: kursy języ­kowe, pracownie komputerowe i modelarskie, zajęcia plastyczne, lekcje tenisa, baletu itd. Dość często zajęcia dodatkowe są organizowane przez szkoły i przedszkola, także publiczne. To bardzo dobrze, bo są one zwykle dostępne bezpłatnie lub za stosunkowo niewielką opłatą, a poza tym oszczędzają dzieciom i rodzicom uciążliwych dojazdów. W dodatku odbywają się w znanym miejscu i środowisku, co dla uczniów mających problemy z na­wiązywaniem kontaktów ma duże znaczenie.

Prócz nich działa ogromny segment korepetycji i wszel­kiego rodzaju zajęć wspomagających. My chcemy się jednak skupić na tych zajęciach, które rodzice wybiera­ją dla dzieci w trosce o ich wszechstronny rozwój, od­krycie talentów i uzdolnień oraz wreszcie – wypełnie­nie wolnego czasu najmłodszych w sposób przyjemny i pożyteczny. Zasadniczo taka troska jest jak najbardziej wskazana.Starsze pokolenie pamięta przecież dobrze dzieciństwo spędzone na podwórku pod blokiem, gdy większość łatwo dziś dostępnych sposobów rozwijania zainteresowań i zdolności była wyłącznie przedmiotem marzeń. Nic więc dziwnego, że po latach wahadło wychyliło się w drugą stronę. Nieograniczone możliwości wspierania rozwoju dziecka wraz z przekonaniem o ogromnym znaczeniu wykształcenia sprawiają, że rodzice, zwłaszcza zamożniejsi, często tracą umiar. Tygodniowy rozkład zajęć niektórych ośmio­, dziewięciolatków przypomina kalendarz prezesa dużej firmy – trudno znaleźć godzinę wolnego między szkołą, dodatkowym angielskim, pływaniem, kursem fo­tografowania i lekcją gry na gitarze. To przypadki skrajne, ale faktem jest, że dla znacznej część dzieci zajęcia dodat­kowe bywają raczej obciążeniem niż wsparciem.Dotyczy to zwłaszcza młodszych, którym trudniej zaprotestować. „Przecież sam chciał”, usprawiedliwiają się w takich razach rodzice. Bardzo możliwe – dzieci chętnie próbują rozmaitych nowości. Jednym z czynni­ków jest presja grupy – bo „wszyscy w klasie” chodzą na dodatkowe zajęcia. Ale większość wczesnych fascynacji to po prostu charakterystyczny dla wieku słomiany za­pał – po kilku lekcjach hiszpańskiego czy szermierki młody człowiek dochodzi do wniosku, że czas spróbować czegoś innego. A właściwie dochodziłby, gdyby nie silne przekonanie całej rodziny (które dziecko zwykle bardzo dobrze wyczuwa), że nie chodzi o dziecięce rozrywki, tylko o poważną inwestycję.

Nadmiar zajęć to obciążenie, a nie wsparcie

Dzieci posłusznie korzystają więc ze stwarzanych im możliwości, ale w tym bogactwie szans powoli zatra­cają się naturalny entuzjazm, ciekawość i głód wiedzy. Wszystko, czego się uczą, jest nie tylko dostępne (i opła­cone), ale też słuszne, rozsądne i zaplanowane. Nic więc dziwnego, że nie sprawia przyjemności, nie ma uroku samodzielnie odkrytej ścieżki. A przede wszystkim nie pozostawia miejsca w na to, co dla zdolnych dzieci naj­ważniejsze – własną inwencję. Bogatą ofertę zajęć powinniśmy więc traktować jak róż­norodne menu w restauracji. Daje ono duże możliwości wyboru, ale zjedzenie wszystkich dań skończyłoby się niestrawnością. W edukacji niestrawności nie odczuwa­my tak mocno, ale jest ona nie mniej szkodliwa.

Duży wybór zajęć jest jak menu w restauracji – trzeba wybierać.

„W czasie deszczu dzieci się nudzą”

Wszyscy znamy tę piosenkę i wiemy, że nudzące się dzie­ci bywają uciążliwe i niebezpieczne, ale także pomysło­we. Każde dziecko, a zwłaszcza zdolne, musi się czasem ponudzić. Nuda jest rodzajem próżni uruchamiającej ciekawość. Człowiek, który od czasu od czasu się nudzi, znacznie bardziej docenia uroki pracy niż ten, którego dzień od świtu do nocy wypełniony jest zajęciami. Poza tym nicnierobienie jest dla umysłu rodzajem niezbędnego jałowego biegu – pozwala na moment rozproszyć uwagę i zapuścić się myślami na tereny nieznane i nieod­kryte. Nudzenie się jest czasem przykrywką dla bardzo intensywnej pracy umysłowej, gdy dziecko zamiast pil­nie rozwiązywać zadanie domowe, buja myślami w ob­łokach, żeby znaleźć tam problem ciekawszy od tego w zeszycie. A przede wszystkim nuda zmusza do wymy­ślenia sobie zajęcia.

Także zdolne dziecko musi się czasem ponudzić

Oczywiście nie każde dziecko dobrze sobie radzi z nudą. W gruncie rzeczy tylko te najzdolniejsze potrafią samo­dzielnie zagospodarować niemal każdą ilość wolnego czasu, ale też w ich przypadku warto zwrócić szczegól­ną uwagę na sposób, w który to robią, bo pomysłowość najmłodszych bywa niebezpieczna. Wiedza o tym, jak dziecko wykorzystuje wolny czas – bez podpowiedzi i pomocy dorosłych – jest bardzo ważna dla rodziców i nauczycieli. Podpatrując, jak nasi podopieczni się nudzą, najłatwiej dostrzeżemy, jakiego rodzaju wsparcia im trzeba.Zdarza się, że rzeczywiście potrzebują wskazania, czym warto się zainteresować. Czasem wyraźnie pociąga ich eksperymentowanie i z radością oddają się sprawdzaniu samodzielnie postawionych hipotez (czy pieniądz pły­wa?). Gdy ich żywiołem jest fantazja, najchętniej będą spędzać czas, układając wiersze albo malując. Warto po­zwolić dziecku, by samo pokazało, co najbardziej je cie­kawi i czym najchętniej by się zajęło, i dopiero wtedy coś podpowiedzieć lub doradzić.

Widząc, jaką aktywność dziecko wybiera samodzielnie, rozpoznamy jego zainteresowania i zdolności

Trzeba też, zwłaszcza najmłodszym, dać poczucie swo­body, prawo do dziecięcej niefrasobliwości przy zmianie zainteresowań. Niech wybierając kółko pozalekcyjne, nie planują jeszcze (a my z nimi) przyszłej kariery, niech kie­ruje nimi ciekawość, czasem kapryśna, ale zawsze pro­wadząca do wiedzy. Musimy także zadbać, aby po wyborze zajęć pozo­stało dziecku zwyczajnie trochę wolnego czasu. Na­wet jeśli jest szczerze zainteresowane judo, historią, teatrem i lubi się uczyć języków obcych, po prostu nie może uczyć się wszystkiego. Powinniśmy więc przed rozpoczęciem roku szkolnego porozmawiać o tym z dzieckiem, wypisać interesujące zajęcia i pomóc w wy­borze najatrakcyjniejszych. Tylko w wyjątkowych przy­padkach możemy coś narzucić – np. basen dla dziecka, które ma problemy z kręgosłupem. Nienaruszalnym założeniem powinno być przy tym pozostawienie cał­kowicie wolnych popołudni dwa razy w szkolnym ty­godniu pracy. Rolą rodziców i nauczycieli jest raczej rozsądne ogra­niczanie pomysłów dziecka na nowe zajęcia niż ich roz­budzanie. Inaczej jego rozwój zacznie przypominać pracę robotnika ze starego dowcipu, który tak szybko biegał z taczkami, że nie miał czasu na załadowanie ani rozła­dowanie cegieł.

Rolą rodziców jest rozsądne ograniczanie liczby zajęć

W trosce o wszechstronny rozwój dzieci bardzo często kierujemy się przekonaniem, że do naszych obowiąz­ków należy dostarczenie im wszystkiego, czego tylko mogą potrzebować. Tymczasem samodzielność jest ce­chą niezwykle ważną i prędzej czy później niezbędną w życiu. Jeśli nie będziemy jej kształcić od najmłodszych lat, w starszym wieku może już być za późno. Nie dotyczy to zresztą tylko sfery intelektualnej. Coraz więcej nad­opiekuńczych rodziców boi się wysłać dziesięciolatka do sklepu pod blokiem albo poprosić, żeby wyniósł śmieci. Rzeczywiście, dziecko, które nigdzie samo nie wychodzi, unika wielu niebezpieczeństw. Równie dobrze można jednak żądać, aby całkowicie zakazać ruchu samocho­dów, bo bez nich nie byłoby wypadków. Warto zaczynać od rzeczy drobnych. Najpierw pozwa­lamy pójść do koleżanki z sąsiedniego bloku, a dopiero kilka lat później – pojechać do innego miasta. Podob­nie można postępować w przypadku rozwoju uzdolnień. Najpierw sami kupujemy dziecku książki na różne tematy. Później razem idziemy do księgarni i wspólnie wybie­ramy interesujące pozycje. Wreszcie dajemy nastolatkowi w prezencie bon do księgarni, by sam zdecydował, na co ma ochotę. Analogicznie postąpimy przy wyborze zajęć dodatkowych.Także szkoła może i powinna rozwijać samodziel­ność. Jeśli pierwszaki całkiem same zaprojektują gazetkę ścienną, może nie będzie ona tak piękna, jak stworzona pod okiem pani, ale dzieci nauczą się więcej. Nauczyciel prowadzący w liceum kółko chemiczne nie musi przy­gotowywać wszystkich doświadczeń. Będzie znacznie lepiej (a nie tylko wygodniej!), jeśli stopniowo coraz większą rolę przejmą uczniowie. Jeśli wychodzi im to nieźle, można niezobowiązująco zasugerować, że przy­dałby się nam ktoś do pomocy przy prowadzeniu kółka dla gimnazjalistów. Uczniowie mogą także przejąć wiele obowiązków orga­nizacyjnych, na przykład samodzielnie wyszukać infor­macje potrzebne do zorganizowania wycieczki. Wreszcie starsi mogą zorganizować klub naukowy, w którym do­rośli pojawiać się będą tylko jako zaproszeni goście.Młodzi ludzie nie powinni mieć poczucia, że dorośli wszystko za nich wymyślą, przygotują i zorganizują, a oni mogą najwyżej z tego skorzystać. Przeciwnie – powinni mieć autentyczne poczucie odpowiedzialności za własne decyzje i działania. To, co wypracowane samodzielnie, zawsze ma większą wartość. Pokonywanie nawet bar­dzo przyziemnych trudności wyzwala energię i zapał, wzmacnia poczucie własnej wartości, pozwala też znacz­nie lepiej poznać się i polubić grupie uczniów, których łączy wspólne przedsięwzięcie. A przy okazji pozwala się na własnej skórze przekonać, ile wysiłku kosztuje zorganizowanie kółka czy wycieczki do centrum nauki. To sprawi, że także zajęcia przygotowane przez doro­słych będą miały w oczach młodych ludzi dużo większą wartość.

Młodzi ludzie nie powinni mieć poczucia, że dorośli wszystko za nich wymyślą, przygotują i zorganizują

Jeśli zaś czasem nie uda się zrealizować któregoś z am­bitnych zamierzeń, pozwoli im to poznać smak porażki i zrozumieć, że wyzwania zawsze niosą ze sobą ryzyko przegranej.(Nie) wszystko dla dzieckaPoważnym błędem niektórych rodziców, popełnianym w jak najlepszych intencjach, jest poświęcanie włas­nych pasji „dla dobra dzieci”. Szczególnie łatwo o to w przypadku dzieci zdolnych, które – jak zwykliśmy myśleć – mogą osiągnąć znacznie więcej niż ich rodzice. Tymczasem najlepszą metodą zaszczepienia w nich pasji jest dawanie im przykładu. Gdy dziecko widzi, że rodzice 48dużo czytają, sięganie po książkę będzie dla niego natu­ralne. Ojciec prowadzący amatorskie obserwacje nieba czy mama zainteresowana malarstwem impresjonistów będą dla dziecka najlepszym przykładem, że na zainte­resowania i pasje zawsze powinno być w życiu miejsce – a nierzadko także wiele go nauczą. Jeśli zaś rodzice nie mają czasu pójść do teatru, ich dziecko łatwo nabierze przekonania, że nie dzieje się tam nic ciekawego. Gdy z całym przekonaniem namawiamy rodziców i na­uczycieli do tego, żeby od czasu do czasu spuścili z oka swoich podopiecznych, by ci mogli się trochę ponudzić i działać samodzielnie, nie chcemy pod żadnym pozorem powiedzieć, że wolno ich po prostu zostawić samym so­bie. Są takie sytuacje, kiedy żaden dorosły nie powinien zostawiać dziecka samego. Z pewnością należą do nich momenty, gdy młody człowiek przeżywa porażkę czy niepowodzenie. Taki temat może zdziwić w poradniku poświęconym pracy ze zdolnymi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że takim jak oni porażki nie grożą, i jeśli już czegoś powinniśmy się obawiać, to raczej zawrotu głowy od sukcesów. Nic bardziej mylnego!

Porażki nie grożą zdolnym? nic bardziej mylnego!

Po pierwsze, „apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Jeśli młody matematyk radzi już sobie z zadaniami z danego zbio­ru, odkłada go na półkę i sięga po trudniejszy. To bar­dzo dobrze, bo trudniejsze zadania będą dla niego cie­kawsze i bardziej rozwijające, jednak prędzej czy później natrafi na problem, którego nie będzie umiał rozwiązać. Inaczej być nie może: są przecież w matematyce zadania, których przez setki lat nie udało się rozwiązać nikomu na świecie. Jednak uczeń, zwłaszcza młodszy, może to uznać za swoją porażkę. Poczucie klęski pojawia się także, gdy nie uda się praca, w którą włożyliśmy dużo wysiłku. Jeśli robot, którego młody człowiek budował przez rok, rozsypie się kilka sekund po uruchomieniu, trudno się dziwić jego frustracji. Trzeba więc pamiętać, że każdy, kto się rozwija, z konieczności musi od czasu do czasu zmierzyć się z porażką.Po drugie, zdolni uczniowie często startują w konkur­sach i olimpiadach, które organizowane są na wzór za­wodów sportowych. Są tam nieliczni zwycięzcy i liczni przegrani, przy czym także ci drudzy to z reguły zdol­ni uczniowie – przeciętni w ogóle nie próbują się zma­gać. Zwycięzca okazuje się więc lepszy od pokonanego (a różnice punktowe – tak jak w sporcie – często są bar­dzo niewielkie), choć w grę wchodzi nie tylko wiedza – wyniki zależą bowiem od wielu innych czynników, choć­by od samopoczucia.

Lepiej zapobiegać, niż leczyć

O tym, jak uczeń poradzi sobie z porażką – czy to we własnej pracy, czy w konkursie – decyduje w dużej mierze jego wcześniejsze nastawienie. Pogodzenie się z przegra­ną jest tym trudniejsze, im większy nacisk szkoła, dom, otoczenie kładą na znaczenie rywalizacji i wygrywania. Wtedy też łatwiej o porażkę. Pamiętamy chyba wszyscy, jakie znaczenie dla sukcesów Adama Małysza miał psy­cholog, który pomagał zawodnikowi skupić się na samym skoku, a nie na myśli o wyniku zawodów.Warto więc już zawczasu pokazywać, że wartość ma nie sukces, ale sama praca – że to ona jest ciekawa i sa­tysfakcjonująca, a jej urok i wyzwanie polegają na tym, że czasami coś się udaje, a czasami nie. Gdy na przykład zachęcamy ucznia do udziału w konkursie recytatorskim, możemy powiedzieć: „Lubisz recytować wiersze, może chcesz wystąpić?”. W ten sposób pokazujemy, że kon­kursowe zadanie jest pewnego rodzaju zabawą, w dodat­ku taką, którą dziecko i tak lubi. Jeśli powiemy: „Jesteś najlepszym recytatorem w szkole, masz szanse wygrać w całym mieście. To będzie wielki sukces dla ciebie i dla nas wszystkich”, na pierwszy plan wysuniemy ele­ment rywalizacji i wagę zwycięstwa. Sprawimy, że dziec­ko poczuje, jak wielkie wiążemy z nim oczekiwania i że w zasadzie nie przewidujemy możliwości porażki. Tym­czasem jeśli po prostu zachęcimy je do działania, podpo­wiadając, w czym jest dobre, zarówno zmniejszymy ry­zyko przegranej, jak i złagodzimy jej ewentualne skutki.Nastawienie na radość z działania, a nie na sukces dotyczy nie tylko konkursów i nie tylko edukacji. Po udanym dniu spędzonym z dzieckiem na nartach mo­żemy powiedzieć: „Świetnie nam się dzisiaj jeździło” czy nawet „Jeździsz coraz lepiej”, ale gdy stwierdzimy: „Dzi­siaj przejechaliśmy najdłuższą trasę od początku sezonu”, możemy sprawić, że dziecko zamiast cieszyć się jazdą, będzie próbowało pobić kolejny rekord.

Im większy nacisk na rywalizację i wygrywanie, tym łatwiej o porażkę i tym trudniej sobie z nią poradzić

Drugą metodą „uodporniania” na porażki jest swego ro­dzaju szczepienie. Zdolny młody człowiek powinien jak najwcześniej od czasu do czasu doświadczać niewielkich niepowodzeń, aby przyzwyczaić się do przegrywania. Im bowiem później przychodzi porażka i im dłuższym pasmem sukcesów jest poprzedzona, tym trudniej się z nią pogodzić.

Im później przychodzi porażka, tym gorzej

Rzecz jasna, nie proponujemy tutaj celowego szkodzenia dzieciom i uczniom. Wystarczy jednak zapewnić dziecku trochę samodzielności i nie usuwać przeszkód, zanim jeszcze zdąży je zauważyć, tak aby przeszkody pojawi­ły się same i aby dziecko – na miarę swoich sił – samo mogło się z nimi zmierzyć. Młody człowiek szybko zro­zumie, że – jak mówił Ferdynand Wspaniały – „Życie to nie tylko same przyjemności. Nie zawsze słońce świe­ci, nie zawsze kot przeleci, nie zawsze są na obiad kości”.

A jeśli się mylimy?

Nastawienie na sukces niesie ze sobą jeszcze jedno bar­dzo poważne niebezpieczeństwo. Rodzice – co natu­ralne – chcą widzieć w swym utalentowanym dziecku młodego geniusza. Również nauczycielom zdarza się przeceniać zdolności ucznia, zwłaszcza jeśli nie mają porównania z wieloma innymi zdolnymi dziećmi w tym 52samym wieku. Oczekując od dziecka sukcesu, na któ­ry nie ma szans, a zwłaszcza sprawiając, że będzie go ono oczekiwać od siebie, możemy mu wyrządzić wiel­ką krzywdę. Przesadnie podkreślając jego wyjątkowość i nakładając na nie zbyt duże oczekiwania, sprawimy, że będzie się nadmiernie koncentrować na sobie i kolejnych osiągnięciach, zamiast oddać się przyjemności, którą cze­pie z nauki. Gdy zaś po prostu zadbamy o to, aby dziecko rozwijało swoje zainteresowania i uzdolnienia, nasze sta­rania na pewno się nie zmarnują. Nie każdy jest szcze­gólnie uzdolniony, ale każdy ma jakieś uzdolnienia, któ­re może rozwijać z przyjemnością i korzyścią dla siebie.

Jestem, kiedy mnie potrzebujesz

O porażkach najzdolniejszych mówi się mało lub wcale przede wszystkim dlatego, że nie wiadomo, co właściwie powiedzieć. Jeśli zdolni to ci, którzy odnoszą sukcesy, to porażka automatycznie wypycha ucznia – na chwilę lub na zawsze – poza ich krąg. Niestety bardzo częstą prak­tyką w naszych szkołach, ale także w domach, jest zby­wanie niepowodzeń milczeniem albo zasypywanie prze­granego gradem wyrzutów

Milczymy najczęściej wtedy, kiedy nie zdajemy sobie sprawy, jak wielką wagę młody człowiek przywiązuje do błahej z naszego punktu widzenia porażki. Łatwo o to zwłaszcza w przypadku, gdy praca nie miała charakteru materialnego – każdy zauważy udany rysunek, który zepsuły ostatnie kreski, trudniej zrozumieć, że młody człowiek czuje się przegrany, bo przeprowadzając dowód 53matematyczny, popełnił błąd na samym początku, a po­tem pracował jeszcze wiele dni.

Czasem w takich sytuacjach staramy się pocieszyć dziecko, zwracając uwagę, że porażka nie była tak do­tkliwa: „nic się nie stało”, „następnym razem wyjdzie lepiej”. Niestety, choćby to była szczera prawda, dziecko potraktuje takie słowa nie tylko jako lekceważenie jego starań, ale wręcz jako lekceważenie jego samego.

Przyczyny porażki – zarówno we własnej pracy, jak i w konkursach – mogą być różne: wywołane zbytnią pewnością siebie niedbalstwo, złe samopoczucie, wy­branie zbyt ambitnego celu, pośpiech czy też po prostu zwykły pech. W każdej z tych sytuacji trzeba sobie z po­rażką radzić inaczej. W każdej jednak trzeba z dzieckiem, któremu się nie powiodło, przede wszystkim spokojnie i cierpliwie porozmawiać.

Ważne, żeby rozmowa nie miała charakteru rozlicze­niowego. Jeśli w pierwszej chwili sami jesteśmy zde­nerwowani czy rozżaleni, że nie poszło lepiej, trzeba z rozmową zaczekać. Dopiero kiedy opadną emocje, bę­dziemy mogli wspólnie zastanowić się, co i dlaczego się nie udało, czy można było coś zrobić lepiej, a może w grę wchodziły czynniki, na które nikt z nas nie miał wpływu? Czasem warto w takiej rozmowie przywołać własne roz­czarowania i porażki, żeby dać młodemu człowiekowi poczucie, że to, co się zdarzyło, zdarza się także innym.

Na pewno nie wolno robić wyrzutów ani dawać od­czuć, że jesteśmy rozczarowani. Młody człowiek i tak czuje, że nas zawiódł – nie wolno jeszcze bardziej go w tym utwierdzać. Nie należy też jednak na siłę przekonywać, że nic się nie stało, ani przesadnie umniejszać wagi porażki – dla młodego człowieka jest ona wielka i szczególnie przykra. Lepiej spokojnie podnieść go na duchu i dać mu odczuć, że rozumiemy go i wspieramy.

Taka rozmowa ma znacznie większe szanse powodze­nia, jeśli na co dzień nasze relacje z dziećmi i uczniami są dobre i oparte na zaufaniu. Jeśli rzadko z nimi rozma­wiamy, to i nam, i im będzie trudno odnaleźć się w takiej sytuacji. Dlatego warto dobre relacje budować od po­czątku, już wtedy, kiedy wszystko idzie świetnie. Można uczniów po udanym konkursie zabrać na lody, żeby przy okazji świętowania porozmawiać o tym, co było dla nich trudne, co wartościowe, a co im się nie podobało. Taki zwyczaj analizowania własnych dokonań, wprowadzony dyskretnie i w miłej atmosferze, może się potem bardzo przydać, kiedy właściwe zrozumienie porażki nabierze naprawdę dużego znaczenia

Trzeba dać dziecku odczuć, że rozumiemy je i wspieramy

Nie ma prostej recepty na to, jak znaleźć kontakt z naszy­mi dziećmi i nauczyć się z nimi rozmawiać. Z pewnoś­cią każdy z nas powinien zaufać własnemu doświadcze­niu i intuicji. Bardzo pomaga też zwykła ludzka sympatia i współczucie. Niezależnie od tego, jaki sposób wybierze­my, ważne, aby młodzi ludzie mieli poczucie, że przegry­wając i popełniając błędy, nie są sami. I choć pozwalamy im na wiele samodzielności i własnej inicjatywy, w trud­nych chwilach zawsze mogą na nas liczyć. Na tym właś­nie polega „zdrowe zaniedbanie”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *